Rozmowa z Grzegorzem Łysiem

Laura Bielak: „Bzik kolonialny” to pierwsza książka reporterska o dość groteskowym wycinku naszej historii, jakim były działania Ligi Morskiej i Kolonialnej. Do tej pory mogliśmy zapoznać się z tematem jedynie poprzez literaturę akademicką, mniej widoczną w mainstreamie. Dlaczego – Pana zdaniem – historia i misja Ligi Morskiej i Kolonialnej zatarły się w dużym stopniu w polskiej pamięci zbiorowej i nie są powszechnie znanym i dyskutowanym punktem dziejów polskich? Przecież fabuła Pana książki nadaje się niemalże na scenariusz filmu przygodowego. Albo… tragikomedii.  

  • Grzegorz Łyś: Po wszystkich katastrofach i traumach, które dotknęły Polskę i jej obywateli od września 1939 r. – najazd niemiecki, okupacja, zagłada ludności żydowskiej, stalinizm, dziesiątki lat realnego socjalizmu – polskie aspiracje kolonialne musiały wydawać się tym, czym były, czyli żałosną farsą. Nie było powodu, aby dyskutować o - bajecznie wprawdzie kolorowej - bańce mydlanej, która rozprysnęła się, nie pozostawiając nawet śladu. Jak napisał Józef Beck (w swym „Ostatnim raporcie”) – skądinąd za politykę kolonialną jako minister spraw zagranicznych odpowiedzialny - „W dziedzinie spraw tzw. kolonialnych przeszła przez Polskę fala dziecinnej wprost ekscytacji”. Niezręcznie jakoś nawet po latach było przyznawać się, że spora część Polaków dała się nabrać na miraże panowania nad zamorskimi ludami i „tubylcami” i popierała poczynania kolonialne, stanowiące pasmo porażek, awantur i skandali. 

Książka nazywa się „Bzik kolonialny”. Dlaczego „bzik”? Skąd decyzja, by tak nazwać książkę?

  • „Bzik" to trochę archaiczne, w latach międzywojennych jeszcze popularne – tu trzeba wspomnieć „dramacik” Witkacego „Mister Price, czyli Bzik tropikalny” - określenie na dziwactwo, pasję, manię czy obsesję. Oddaje ono dobrze stan ducha sporej części polskich „pionierów kolonialnych”. Chociaż niemało z nich kierowało się po prostu wyrachowaniem.

Jakie konkretnie ziemie, lądy, kraje były na celowniku polskiego rządu?

  • Rząd od ryzykownych planów kolonialnych trzymał się przezornie z daleka. Starania o ziemie zamorskie przypadły na zasadzie jakby outsourcingu LMiK, a potem takim agendom państwa jak MTO (Międzynarodowe Towarzystwo Osadnicze).  Poważne nadzieje wiązano z Ameryką Łacińską, gdzie, jak sobie wyobrażano, będzie można na słabo zaludnionych terenach Peru, Brazylii lub pogranicza Argentyny, Brazylii i Paragwaju utworzyć polskie regiony i uzyskać dla nich co najmniej autonomię. Jednak głównym celem była Afryka. Tu liczono na zdobycie - jeśli nie kolonii - to protektoratu czy terytorium mandatowego, zwłaszcza w koloniach „poniemieckich” – a w najgorszym razie na współudział w rządzeniu którąś z kolonii np. francuskich. W praktyce „akcja kolonialna” objęła portugalską Angolę – z uwagi na słabość militarną Portugalii, podsuwającą myśl o ewentualnym zastosowaniu przemocy, oraz Liberię – jeden z dwóch niepodległych krajów afrykańskich. Przymierzano się też do Madagaskaru, rzekomego dziedzictwa po Beniowskim. Więcej zwolenników zyskał jednak pogląd, że zamiast kolonizować tę wyspę, należy na nią wysłać przymusowo polskich Żydów.
     

Grzegorz Łyś recenzja
 

Jak wyglądała Pana praca nad książką? Czy ciężko było dotrzeć do materiałów źródłowych?

  • LMiK pozostawiła potomności obszerną literaturę popularną i propagandową, odzwierciedlającą polskie wyobrażenia o koloniach. Jest też nieco źródeł, prac historycznych i wspomnień, pozwalających zrozumieć tok myślenia pionierów kolonialnych i mechanizmy ich poczynań. Sporo szczegółów owych akcji wciąż jeszcze skrywają archiwa. Raczej nie należy się spodziewać w nich jakichś rewelacji, które zmieniłyby zasadniczo naszą wiedzę o „polskich koloniach”. Niemniej jednak całkiem niedawno dowiedzieliśmy się, dzięki odkryciu dr Piotra Puchalskiego, że agenci polskich służb zamierzali dokonać w Liberii przewrotu zbrojnego, czego nikt wcześniej się nie spodziewał.

Jak do tego doszło, że w zaledwie kilka lat po odzyskaniu niepodległości Polska zdążyła zapomnieć, że niedawno sama była kolonią? Co kierowało ludźmi, którzy starali się doprowadzić do zajęcia Liberii? Skąd wzięło się w nich przekonanie, że kolonie nam się należą? Do Ligii należało prawie milion Polaków, odbywały się nawet manifestacje…

  • Polska nie tylko odzyskała niepodległość, ale także w ciągu niewielu lat stała się, jak twierdzono, mocarstwem. A mocarstwo musiało mieć - co do zasady - kolonie. Tak więc z uwagi na rangę mocarstwową kolonie nam się po prostu należały – tak sobie to tłumaczono. Ponadto, jak dowodzono, posiadłości zamorskie powinny przysługiwać przede wszystkim tym krajom, które potrzebują ich dla rozwiązania swych podstawowych problemów ludnościowych i gospodarczych, hamujących ich ekspansję narodową. W Polsce zasadniczym problemem było przeludnienie wsi (niemal 5 mln ludzi „zbędnych”) oraz słabość przemysłu, spowodowana, podkreślano, wysokimi cenami surowców zamorskich. Rachuby, a raczej fantazje, że dzięki koloniom Polska wydobędzie się z biedy i zacofania zastąpiły dawną dewizę „za wolność naszą i waszą”. Już od przełomu XIX/XX w. Polacy przejmowali skwapliwie „kolonialny” pogląd na świat i przekonanie o wyższości białej rasy, o czym świadczy m.in. popularność „W pustyni i w puszczy”. W Dwudziestoleciu biały kask tropikalny, „korona ekwipunku kolonialnego” był marzeniem tysięcy młodych członków LMiK. Parafrazując klasyka: „być kolonią to źle, mieć kolonie to dobrze”.
     

Grzegorz Łyś wywiad
 

Jak Pan myśli – jak wyglądałaby Polska i jej XX-wieczna historia, gdyby faktycznie udało się nam wtedy zdobyć kolonię? Czy istniał chociaż cień szansy, żeby ta – niechlubna – misja zakończyła się sukcesem, czy plany Ligi świadczyły jedynie o zbiorowej iluzji i dziwacznym poczuciu supremacji?

  • W czasach „akcji liberyjskiej” w Warszawie pojawiło się kilku kandydatów na gubernatora, dzielono już posady w Monrowii. Gdy w modzie była Angola w każdej kawiarni istniał stolik „angolczyków”, gdzie spotykali się znawcy tego kraju i in spe osadnicy. W rzeczywistości perspektywy zdobyczy kolonialnych były tylko urojeniem. Zresztą, gdyby jakimś cudem Polska weszła w posiadanie niewielkiej kolonii czy „mandatu”, to zanim zaczęłaby ona przynosić jakieś godne uwagi korzyści, stałaby się dla obywateli II RP obciążeniem. Polskiego budżetu nie byłoby stać na inwestycje kolonialne – drogi, koleje, porty, sprawną administrację, opiekę zdrowotną, oświatę. Prawdopodobnie Polacy należeliby więc do najbardziej uciążliwych kolonialistów, nastawionych głównie na bezwzględny wyzysk podległego terytorium. Co z pewnością nie wystarczyłoby jednak na postawienie na nogi polskiego przemysłu ani na zapewnienie bytu milionom „ludzi zbędnych” na wsi. Można spekulować, czy po wrześniu 1939 r. owa domniemana kolonia mogłaby, pod władzą rządu w Londynie, stać się na jakiś czas oparciem dla „sprawy polskiej” zagranicą. Z pewnością jednak jej istnienie nie zmieniłoby naszej historii. Natomiast zapewniłoby nam w dzisiejszej Afryce czy Azji kłopotliwą sławę szczególnie zawziętych kolonialistów, dążących do podbojów w czasach, gdy system kolonialny zaczynał chylić się ku upadkowi.

Więcej wywiadów znajdziesz na Empik Pasje.

Zdjęcie okładkowe: Grzegorz Łyś / fot. Kuba Celej