Rodzina przeprowadza się z Londynu do sielskiej wioski na prowincji, żeby zwolnić tempo i żyć spokojnie. Jednak integracja z miejscowymi nie idzie po ich myśli. Lloydowie cały czas pozostają na uboczu. Jolie nawiązuje kontakt z drugim wioskowym outsiderem, starym artystą Petem, który niegdyś był znakomitością w kręgach artystycznych (nadal powstają o nim książki i magisterki), a obecnie siedzi spokojnie na uboczu, tworząc rozmaite obrazy i instalacje. Pete zaczyna udzielać Lanny’emu lekcji rysunku, chłopiec i starszy pan zaprzyjaźniają się.

Jest jeszcze piąty bohater: Praszczur Łuskiewnik, trochę duch, trochę upiór, od wieków żyjący w otaczających wioskę lasach, potrafiący przybrać każdą postać, powiązany z plonami, gniciem, rozpadem. W pierwszej części każdy z bohaterów prowadzi monolog, tylko Lanny nie otrzymuje własnego głosu, pojawia się w relacjach innych.

W drugim akcie każdy akapit należy do kogoś innego. Powstaje mozaika przeplatających się opinii i wrażeń: Lanny znika. Nie wraca pewnego popołudnia do domu. Podejrzenia ogniskują się wokół osoby Pete’a. Czy przyjaźń chłopca ze starszym mężczyzną od początku nie była dziwaczna? Jednak artysta ma żelazne alibi. Mijają kolejne dni, a po chłopcu nie ma śladu.

Akt trzeci jest najbardziej niejednoznaczny i będzie najlepiej, jeżeli o nim nie napiszę, bo zdradziłabym zbyt wiele.

 

Lanny (okładka miękka)

 

Gdybym miała porównać „Lanny’ego” do innych lektur, to na pewno postawiłabym na podobieństwo stylistyczne z książką „Lincoln w Bardo” ze względu na polifonię głosów mieszkańców wioski, objawiającą się na dwa sposoby (i bardzo ładnie przełożoną przez Jerzego Łozińskiego). W pierwszej części przemieszczający się między ciałami i przedmiotami Praszczur Łuskiewnik słyszy pojedyncze zdania, oderwane od siebie frazy, z których przebijają jednak niepokojące (w perspektywie) słowa-klucze. Myśli i wypowiedzi ludzi tworzą bełkotliwe tło, na którym wyróżnia się głos Lanny’ego. Na nim duch-demon skupia swoją uwagę. Monolog Praszczura, który widział wszystko i wszystko wie, wyraźnie sugeruje, że zaginięcie chłopca nie będzie przypadkowe.

W drugiej części głosy są już uporządkowane, dostosowane do ucha ludzkiego odbiorcy. Nie dostajemy wprawdzie, jak w poprzednich rozdziałach, nagłówków, informujących o tożsamości mówiącego, ale po pewnym czasie przestaje to przeszkadzać. Nauczyciele, sąsiedzi, mieszkańcy wioski, sklepowa, Jolie, policjanci, koledzy ze szkoły, Robert, Pete – wszyscy rozmawiają, szukają, snują domysły, przeżywają dziwne stany emocjonalne, związane ze zniknięciem chłopca. Jest to bardzo ładnie rozwiązane pod względem literackim.

Autor sprawnie gra znanymi scenariuszami, które jednak ciągle przerażają: dziwne dziecko oraz jego zaginięcie. Kiedy Lanny w pierwszej części w kilka minut znajduje drogę do serca labiryntu w centrum rodzinnych rozrywek, kiedy wyczuwa obecność zmarłych przed wiekami ludzi, budzi się w nocy z płaczem, chodzi po wiosce, nucąc dziwne piosenki, mamy w głowie gotowy scenariusz horroru. Zaraz zaczną ginąć zwierzęta i ludzie, nieprawdaż? Widzieliśmy „Lśnienie”, „Omen”, „Szósty zmysł”. Tymczasem nic takiego się nie dzieje. Chłopiec sam staje się potencjalną ofiarą przemocy, a miasteczko rozpoczyna polowanie na czarownice. Czy Pete to pedofil? Czy matka chłopca nie jest podejrzana? I w dodatku jej powieść, obfitująca w drastyczne sceny! A może to był jednak ktoś z zewnątrz, może dziecko porwała szajka zboczeńców z Emiratów Arabskich? A może mały dziwak sam się zabił? W końcu to było, pardon –  jest, niezupełnie normalne stworzenie. Jednak, ku rozczarowaniu mieszkańców, nic się w sprawie nie rusza. Chłopca nie ma, pewnie nie żyje, ale nie ma też ciała (w relacjach poszukujących bardzo często pojawia się obawa pomieszana z perwersyjną nadzieją „zaraz zobaczę martwe dziecko”). Trzeba wracać do codziennych spraw.

Prowadząc akcję w ten sposób, autor bawi się także oczekiwaniami czytelników. Chcemy opętanego dziecka, chcemy odrażającej zbrodni, w końcu Praszczur Łuskiewnik powinien być jej gwarantem. Co jest w nas takiego, że życzylibyśmy sobie dla Lanny’ego jak najbardziej ponurego finału?

W dyskretny sposób podsuwa nam się także tropy obyczajowe. Jolie mówi o sobie „wystarczająco zła matka”, odwracając słynne określenie ukute przez Donalda Winnicota. Zastanawia się, jak połączyć w sobie dwie codzienności: kochającej matki i autorki przerażającej książki. Wspomina tez okres bezpośrednio po narodzinach syna, kiedy wydawało jej się, że chłopiec przestał w nocy oddychać i zmarł. Zmęczona opieką nad noworodkiem patrzy na „martwe” ciało i nie robi nic. Zdaje sobie sprawę, że śmierć dziecka naznaczy ją na całe życie, że zawsze będzie „matką, której umarło dziecko”. Ale jednocześnie myśli: „Możesz sobie spać ile chcesz, jeśli tak trzeba. Odzyskałaś sen, a utraciłaś strach. Koniec, po dziecku”. Jej mąż, wykończony ekstremalnymi emocjami po zaginięciu Lanny’ego zastanawia się, czy naprawdę brakuje mu syna, który okazał się dzieckiem trudnym i dziwacznym. Pozwala sobie na myśl, że może śmierć małego wcale nie pogrążyłaby jego, Roberta, w strasznej rozpaczy. Jest to odkrycie na pewnym poziomie nie do zaakceptowania, ale też wyzwalające.

Last but not least, dostajemy także lekką satyrę na próby połączenia dwóch żywiołów: zapiekłych w lokalności mieszkańców małych, malowniczych wiosek i napływowych młodych-rzutkich-zamożnych mieszkańców wielkich miast, dojeżdżających do pracy i traktujących nowe miejsce zamieszkania jako sposób na naładowanie baterii, jak pogardliwie mówi jedna z sąsiadek Lloydów, bez prawdziwych prób zintegrowania się z lokalną elitą (zintegrowania, czyli podporządkowania się ustalonym zasadom).

Nie należy tej książki przegapić. Naprawdę.