Od 1979 roku, gdy ukazało się pierwsze wydanie uważanej za najważniejszą książkę amerykańskiej dziennikarki, minęło już sporo czasu. Niektóre tematy podejmowane przez Didion i prezentowane przez nią sposoby patrzenia na świat dzisiaj fascynują i sprawiają, że na nowo możemy przemyśleć obraz epoki, o której traktuje ta wspaniała książka. Niektóre zaś drażnią i uruchamiają we mnie nieczułego wobec autorki krytyka. Zanim jednak o drażniącej przyjemności z lektury „Białego albumu”, oddajmy się zachwytom.

„Biały album” składa się z kilkunastu tekstów, będących połączeniem reportaży i eseistyki. Niektóre z nich polski czytelnik w innych wersjach mógł znaleźć w wydanych już u nas w ostatnim czasie książkach Didion, jak choćby mój ulubiony reportaż „Śliczna Nancy” o Nancy Reagan, żonie - wówczas - gubernatora Kalifornii. Jeśli macie ochotę na absolutnie stronniczy, złośliwy i jednocześnie „prawdziwy” portret kobiecy - jest to lektura obowiązkowa. Wróćmy jednak do „Białego albumu”. Głównym tematem tego zbioru są lata 60., a zwłaszcza ich końcówka - rewolucja seksualna, protesty na kampusach uniwersyteckich, Wietnam. Didion nigdy jednak nie sięga bezpośrednio po relacjonowanie wydarzeń, wyłuskuje z rzeczywistości momenty zdawałoby się przypadkowe, szczegóły pozbawione uniwersalnych znaczeń, zlepiając je ze sobą tak, że stają się niezwykłym obrazem świata, w którym pewne wartości odeszły do lamusa, a ich miejsce jeszcze nie w pełni wypełniło się nowymi.

Didion dostrzega w historii lat 60. - historii, dodajmy, widzianej z perspektywy zamożnej kobiety mieszkającej w Hollywood, czy Malibu, a wakacje spędzającej w drogim hotelu na Hawajach - moment podziału, polaryzacji czy nawet rozpadu amerykańskiego społeczeństwa na to, które ogarnęło rewolucjonistyczne wzmożenie i na to, które wydaje się go nie zauważać. Jak uczestnicy kongresu krajowego United States Junior Chamber of Commerce.
 

Joan didion biały album recenzja
 

Prawdziwe podziemie

Jest rok 1970. Ponad tysiąc delegatów izby ze swoimi żonami zostało „zebranych w hotelu Miramar na niekończący się szereg kluczowych bankietów, lunchów uświetnionych wręczeniem nagród, śniadań modlitewnych”. Hotel Miramar mieści się w Santa Monica, kalifornijskim mieście położonym nad oceanem. Delegaci wydawali się Didion wyciągnięci z innej epoki. „Początkowo uznałam, że wyszłam z deszczu w jakąś pętlę czasu - lata sześćdziesiąte jakby się nie wydarzyły”. Wśród delegatów „panował ciężki dowcip, barokowa retoryka”, a „żony były urocze i wyrozumiałe”. W finale krótkiej opowieści o Jaycees - jak nazywali siebie członkowie Chamber of Commerce - Didion dochodzi do wniosku, że jest to „prawdziwe podziemie”, a w rozmowach wybrzmiewa głos ludzi „osobiście zdradzonych przez historię najnowszą”. Historię, w której tłumy młodzieży z entuzjazmem patrzyły na Jima Morrisona, a nie braterstwo i dobroduszne pomysły naprawy świata proponowane w kalifornijskim hotelu.

Jima Morrisona Didion też spotkała.

„Była godzina szósta czy siódma pewnego wczesnego, wiosennego wieczoru 1968 roku, a ja siedziałam na zimnej winylowej podłodze studia nagrań przy Sunset Boulevard, przyglądając się, jak zespół zwany The Doors nagrywa ścieżkę rytmiczną”.

Mistrzowskie zdanie! Dlaczego? Jego chłodny, informacyjny charakter wywołuje w czytelniku mimowolne napięcie. Didion nie pisze po prostu „zespół The Doors”, a „zwany The Doors”, jakby czytelnik był z jakiejś innej planety, na której Doorsi nie wywołują żadnych emocji. Jakby ważniejszy był fakt, że winylowe podłogi bywają zimne i zdecydowanie niewygodne do siedzenia. Reporterka za chwilę podkreśli, że „zajęcia zespołów rockandrollowych” w ogóle jej nie interesowały, ale „Doorsi byli inni”. „Doorsi mnie interesowali”. Pisze Didion, że Doorsi byli „Normanami Mailerami listy przebojów”, „misjonarzami apokaliptycznego seksu”. Gdy w popkulturze końca lat 60. dominował bezrefleksyjny bunt, naiwna wesołość i ułuda wolności, tak Doorsi oferowali wizję „miłości-śmierci” i „pakt samobójczy”.

Morrison pojawi się dopiero pod koniec tekstu, będącego jedną z kilkunastu scen składających się na otwierający książkę Didion tytułowy esej. Choć jest głównym bohaterem, to przez jego brak, a potem wycofaną, jakby niechętną obecność, Didion doskonale gra z naszymi wyobrażeniami dotyczącymi gwiazdy. I popularnymi sposobami jej prezentacji. Napięcie wywołane w tekście przez brak głównego bohatera, lub jego chłodną obecność, która nie przebija się na pierwszy plan historii, staje się czymś niemal mistycznym. Czekając aż Morrison zacznie nagranie, „miałam wrażenie, że nikt nie wyjdzie z tej sali, nigdy”, pisze reporterka.


Zainteresował cię temat? Sprawdź inne recenzje książek Joan Didion:


Joan Didion jako religia

„Biały album”, czyli tytułowy reportaż (a może esej reporterski) to tekst, który zdążył już przejść do legendy. Od otwierającego go zdania „Żeby żyć, opowiadamy sobie historie”, po finalne stwierdzenie, że pisanie nie zawsze pomaga Didion znajdować znaczenia wydarzeń, jest tekstem trzymającym w napięciu, w migawkowych formach opowiadającym o atmosferze końca lat 60. w Kalifornii. Ale też mówiącym coś o autorce, która bierze udział „w paranoi tamtych czasów” i powoli gubi sens opowiadania, czyli nadawaniu wydarzeniom, obrazom, znaczeń. Tak rodzi się tekst, który jest jak rozrzucone na podłodze puzzle znalezione na śmietniku - wiemy, że gdzieś jest finalny obraz, albo chociaż jego idea - ale najpierw musimy dopasować obrazki do obrazka. Tylko, co jeśli brakuje kilku elementów układanki? Czemu nadamy większe znaczenie, a co z tych historii zignorujemy? Didion wierzy nie tyle w inteligencję czytelników, co w ich własną wyobraźnię i umiejętność (oraz wrodzoną potrzebę) budowania spójnych całości.

Didion zachwyca, gdy pisze o Getty, ekscentrycznym muzeum wybudowanym w połowie lat 70. przez petromilionera, J. Paula Getty'ego. Ten, jak go nazywa, „pomnik kultury wysokiej (...) produkujący tłumy i zatory drogowe” uznawany był przez komentatorów za wulgarny, „disneyowski”, czy „nuworyszowski”. Reporterka zauważa, że „Getty zdaje się wzbudzać „dyskomfort społeczny”. I krok po kroku analizuje co „w tym miejscu wprawia ludzi w zażenowanie”, odsłaniając potrzebę publiczności, by budowle odpowiadały ich aspiracjom, a gdy jakaś - jak w przypadku Getty - ignoruje aspiracje klasowe, potrzebę „nowoczesności”, przestają być zrozumiałe. Didion już wtedy była krytycznie nastawiona wobec konwencji „zakorzenionej w swego rodzaju sflaczałym romantyzmie, w której celebracja zdolności zwykłych ludzi do wędrówki naprzód i w górę stała się swego rodzaju oficjalnym tikiem”. Co by powiedziała dzisiaj, gdy rozwój osobisty, stawanie się „sobą”, poszukiwanie „siebie” stały się już nie tikiem, a religią?

Getty w tekście Didion staje w poprzek tym oczekiwaniom, nie jest ani rozwojowe, ani ultranowoczesne, a zbiory w nim prezentowane nie są wystawione dla ambitnych krytyków z amerykańskich gazet, a masowej publiczności, która jest - i to jest największy paradoks tego tekstu i opisywanej sytuacji - dużo mniej podejrzliwa wobec bogatych ludzi i ich fanaberii, niż „krytycy”.

Wciąż nie przestaję się zachwycać, a przecież na samym początku tego tekstu napisałem, że trzeba Biblię czytać krytycznie. U Didion do krytycznej lektury najbardziej nadają się rozdziały poświęcone feminizmowi, a szczególnie mocno krytyczny tekst o Doris Lessing, której autorka nie może wybaczyć nadmiernej ideowości jej powieści. Jest Didion zdecydowanie dzieckiem, a raczej nawet córką swoich czasów - zapytana z pewnością uznałaby, że płeć nie jest przeszkodą w niczym, gdy ma się rozum. Jest u niej pewien paradoks - dostrzeganie maczyzmu, patriarchatu, a jednoczesne narzekanie na to, że kobiety zbytnio skupiają się na kwestii nierówności i swojego nieuprzywilejowania. Tak samo nieznośne są teksty Didion poświęcone wizjom ludzi z Kalifornii i tym „z zewnątrz”. Dzisiaj nietrudno dostrzec w nich klasizm i absolutną obojętność wobec własnego uprzywilejowania autorki „Białego albumu”. Jakie czasy, takie idee.

Zachwyca bogactwo tego niebyt przecież obszernego tomu, który próbuje opowiedzieć lata 60. jako czas, w którym Ameryka stała się „swego rodzaju hologramem, niewidzialną siecią obrazów, opinii i impulsów elektrycznych”. Czytany dzisiaj „Biały album” to opowieść o przejściu ze świata tradycyjnych mediów i komunikacji, do świata nowoczesnego, świata rozproszenia i wielości jednocześnie atakujących nas bodźców.

Książkę całkiem poprawnie przełożyła Jowita Maksymowicz-Hamann, a ja jestem zachwycony polityką wydawniczą Relacji, który to wydawca w ciągu dwóch lat w spójnej serii zaprezentował nam cztery książki Joan Didion.

Więcej recenzji znajdziecie na Empik Pasje w dziale Czytam.