Książka Wiktorii Bieżuńskiej to historia dziewczynki, która dorasta w latach dziewięćdziesiątych w nienazwanym, poniemieckim mieście. Pejzaż, który codziennie widzi, to zaniedbane podwórka z rdzewiejącymi huśtawkami, zasikane przez koty piaskownice pełnymi szkła i niedopałków, zarośnięte parki, do których czasami zabiera ją ojciec, żeby się „wybiegała”. Jednak życie bezimiennej bohaterki rozgrywa się głównie w dusznych wnętrzach bloku, w którym mieszka wraz z trzymającą porządek babcią, matką i okazjonalnie pojawiającym się ojcem. Rodzina narratorki nie jest zbyt wydolna, trzyma się głównie na przekonaniu babci, że mąż i żona powinni być razem mimo wszystko, siadać wspólnie do obiadu i nie myśleć za dużo o abstrakcjach typu miłość czy szczęście. Rodzina nie jest od tego, żeby coś dawać, rodzina jest od tego, żeby być.

Dziewczynka wychowuje się w świecie, w którym jest w najlepszym przypadku niewidzialna - a w gorszej wersji służy jako karta przetargowa w skomplikowanych potyczkach, rozgrywanych przez dorosłych. Są to wojny podjazdowe o nic, z purrusowymi zwycięstwami i porażkami, które niczego nie kończą.
 

Przechodząc przez próg zagwiżdżę
 

Świat rodzinnej opresji

Bieżuńska bardzo starannie konstruuje świat rodzinnej opresji z pozornie nieznaczących przedmiotów i zachowań. Spójrzmy na ubrania. Dziewięcioletnia bohaterka, jak każda dziewczynka w jej wieku, marzy o tym, żeby wyglądać jak koleżanki, niczym się nie wyróżniać, a już na pewno nie na minus. Tymczasem do komunii musi iść w przerobionej u krawcowej sukience, w dodatku podczas przymiarek dowiaduje się od matki, że jej ciało nie wygląda tak, jak powinno. Brzuch wystaje za mocno - i raz wywołany z pustki nie daje narratorce spokoju, już zawsze jest za gruby, naznaczony fałdkami, zostaje wykrojony z jej ciała krytycznym spojrzeniem dorosłych.

Kompletem z sukienką jest wygrzebany z szafy matki ojca biały sweterek po nieznanych kuzynkach. Narratorka nie chce go zakładać, ale jej opinia nie ma znaczenia. Sweter ma podkreślać więź z babką, na której zależy ojcu. Dziewczynka jest tylko manekinem, którego dorośli stroją w swoje pragnienia i potrzeby. Wszystko dzieje się ponad nią, potrącaną, przestawianą, ignorowaną. Kolejnym znaczącym elementem garderoby są spodnie ojca, które działają niejako za niego - usłużnie prane przez teściową, zapowiadają zawsze powrót marnotrawnego rodzica, posiniaczonego w kolejnej pijackiej bójce, liżącego rany, konwencjonalnie ugrzecznionego. Rodzina to rodzina, męską rzeczą jest pić i walczyć, kobiecą wzdychać i prać.

Krzywda nie do zapomnienia

Miękka przemoc towarzyszy też spożywaniu obiadów, wykonanych spracowanymi rękami babci. Czytając „Przechodząc przez próg, zagwiżdżę” Bieżuńskiej myślałam o niechlubnej roli kotleta schabowego w polskiej literaturze - wygląda na to, że jest to najbardziej tradycyjne i zarazem znienawidzone danie, wysmażony w panierce kawał wieprzowego mięsa, przeżuwanego starannie i z obrzydzeniem. Schabowy to emanacja niedzielnego obiadu: może kryć się w nim żyła, kawał tłuszczu, tak samo jak miła, rodzinna atmosfera może wykipieć morzem pretensji, zamieniających wspólny posiłek w raniącą awanturę. Dzieci muszą jeść kotlety bez marudzenia, dzieci muszą słuchać dorosłych, którzy nie liczą się z ich emocjami.

Czytając tę książkę warto zatrzymać się nad kwestią samej opowieści. Czyjego głosu właściwie słuchamy? Czy dziecko potrafi spojrzeć na swoje doświadczenie w taki sposób? Bieżuńska umieszcza w tekście wskazówkę - jest to raptem jedno zdanie, które łatwo przeoczyć. Ale oskarżenie w nim zawarte poraża mieszaniną dorosłości i bezradności zarazem. To wołanie, którego nikt nie usłyszał i prawdopodobnie już nie usłyszy, wystawione samej sobie świadectwo krzywdy banalnej, niewidzialnej i nie do zapomnienia.

Więcej recenzji znajdziecie na Empik Pasje w dziale Czytam