W tym tygodniu biorę na warsztat książkę mroczną jak grudniowy poranek - „Przepis na mordercę” Ann Wolbert Burgess. Autorka ma za sobą szalenie ciekawą ścieżkę kariery: na początku lat siedemdziesiątych pracowała w szpitalu jako pielęgniarka psychiatryczna, zajmująca się zgwałconymi kobietami. Były to czasy, w których ofiary przemocy seksualnej traktowano z dużą dozą sceptycyzmu: owszem, spotkało je coś strasznego, ale czy przypadkiem same nie ściągnęły na siebie nieszczęścia, ubierając się nieodpowiednio i wracając w nocy do domu przez ciemne uliczki, chociaż wiadomo, że nie należy tego robić? Gwałciciel był z definicji obcym mężczyzną, czyhającym w krzakach z nożem - o gwałtach małżeńskich, randkowych lub popełnionych przez znanego kobiecie napastnika w ogóle nie było mowy. Nie mieściły się w definicji. Nikt też nie zajmował się konsekwencjami gwałtu dla psychiki ofiary. Żyje? Siniaki zagojone? To wspaniale, miała szczęście i może na przyszłość będzie ostrożniejsza.

Nowy wątek w karierze

Burgess jako jedna z pierwszych, wraz z socjolożką Lyndą Lytle Holmstrom, zwróciła uwagę na to, że gwałt nie ogranicza się do kwestii cielesnych. Chodzi w nim o władzę, kontrolę i ma dla psychiki ofiary olbrzymie konsekwencje. Badaczki opublikowały w 1974 roku przełomową pracę „Rape Trauma Syndrom”, która „umożliwiła systemową legitymizację traumy ofiary i utorowała drogę ku poprawie ich traktowania przez wymiar sprawiedliwości”. Dla Burgess stała się też otwarciem nowego wątku w karierze: jej badaniami zainteresowało się FBI, szukające nowych metod rozpracowywania seryjnych morderców.

Specjalistka od przemocy seksualnej mogła zwrócić uwagę agentów na aspekty, których nie brali do tej pory pod uwagę. I rzeczywiście: ze współpracy Burgess i FBI narodziła się jedna z najbardziej kultowych i maglowanych w popkulturze instytucji biura: Jednostka Nauk Behawioralnych (BSU) w Quantico, specjalizująca się w profilowaniu psychologicznym najbardziej przerażających zbrodniarzy w historii. Jednak Burgess pisze, że historia BSU nie była usłana różami - szefostwo przez wiele lat traktowało profilowanie jako dziwaczną fanaberię, wróżenie z niejasnych przesłanek. Jednostce przydzielono najgłębsze podziemia budynku w Quantico, była chronicznie niedofinansowana i wiecznie na granicy likwidacji, nawet kiedy lata żmudnych badań, przeglądania niekończących się dokumentów, sporządzania uporządkowanych kwestionariuszy i segregowania danych zaczęły przynosić wymierne efekty.
 

Przepis na mordercę
 

„Zaglądam w ciemność”

Książka Burgess, jak każda dobra publikacja, ma kilka wątków. Na pierwszy plan wysuwa się samo profilowanie, znane z filmów kryminalnych i thillerów. Oto tablica, na niej mapy, zdjęcia, pinezki, kolorowe sznureczki, Gillian Andersson/Jodie Foster marszczą brwi i mówią „On musiał znać ofiarę”. Czy bardzo się zdziwicie, jeżeli napiszę, że nie do końca tak to wygląda? Jak wspomniałam powyżej, profilowanie to przede wszystkim drobiazgowe zbieranie danych i szukanie analogii. Burgess pisze, że w chwili jej przybycia do Quantico agenci mieli już całkiem interesujący materiał, a mianowicie nagrania rozmów z osadzonymi seryjnymi mordercami - ale ponieważ rozmawiali bez klucza, część z tych nagrań była bezużyteczna, bo więźniowie opowiadali w zasadzie to, co ich najbardziej interesowało (co też oczywiście jest na swój sposób znaczące). Dopiero skonstruowanie spójnego kwestionariusza pozwoliło sprawnie analizować i zestawiać informacje. Autorka konsekwentnie zwraca też uwagę na kwestie równouprawnienia: kiedy zaczyna pracować dla FBI, jest jedyną kobietą w budynku zajmującą się morderstwami. Pozostałe to sekretarki i urzędniczki. Panuje cichy consensus, że z kobietą o takich zainteresowaniach zawodowych musi być coś nie tak. Burgess pracuje bardzo ciężko, na wielu frontach, aby udowodnić swoja wartość i przydatność. Agenci po pracy zamykają przegródki w głowach i wracają do domu.

Last but not least, „Przepis na mordercę” to opowieści o sprawach, które udało się dzięki profilowaniu rozwiązać. Autorka pisze jednak w zakończeniu:

„Przez dziesięciolecia studiowałam seryjnych morderców nie po to, żeby zabawić się z nimi w kotka i myszkę, i nie dlatego, że uważałam ogląd ich postaci za formę rozrywki. Nie współczułam ich niedoli, nie próbowałam nikogo rehabilitować ani resocjalizować. Zawsze chodziło tylko i wyłącznie o ofiary. To dla nich uporczywie kontynuuję swoją pracę. To ofiary są powodem, dla którego raz po raz zaglądam w ciemność. Są tragicznym ludzkim żniwem podróży seryjnego mordercy ku samemu sobie. Pechowo znalazły się w niewłaściwym miejscu i czasie. Każda z ofiar była żyjącym, oddychającym ucieleśnieniem bezkresnych możliwości, zredukowanych po śmierci do nagłówków i statystyk. I chociaż wiele imion i nazwisk zaginęło w pomroce dziejów lub zostało zepchniętych do przypisów w opowieściach o seryjnych mordercach, nie zapomnę ani jednego z nich”.

Nic ważniejszego nie można już napisać.

Więcej recenzji znajdziecie na Empik Pasje w dziale Czytam.