Izabela Szymańska: Koncert premierowy, razem z Jerzym Rogiewiczem i Maksem Muchą, zagraliście w holu Muzeum Narodowego. I mimo że to monumentalny budynek, to czułam się jakbym siedziała w barze w Buenos Aires, z przyciemnionym światłem i pianistą grającym w rogu sali. Stworzyliście niesamowitą atmosferę. Czy te piosenki, które wybrałeś na płytę „Boleros y más” tak były grane, z takich miejsc pochodzą?

  • Marcin Masecki: Piosenki są z różnych krajów, czasów, ale rzeczywiście to muzyka mniej lub bardziej rozrywkowo-użytkowa, do tańca albo do wieczornego przebywania w lokalach. Więc chyba masz rację.

    Ale twój odbiór może wynikać też z tego, że zawsze jak gram na scenie, to podświadomie buduję sobie poczucie jakbym był w lokaliku. Niezależnie czy w rzeczywistości jest to filharmonia, Muzeum Narodowe czy lokal jak Bar Studio, w którym siedzimy. Więc to może kwestia nie tylko muzyki, ale też tego, że my na scenie czujemy się tak, jakbyśmy byli w małym barze w Buenos Aires.

 

 

Ameryka Południowa jest obecna w twoim życiu niemal w magiczny sposób, bo i w pokoleniu dziadków, i twoich rodziców i twoim – jak się to przeplatało?

  • Moi dziadkowie poznali się w Buenos Aires uciekając przed wojną. W 1945 roku wrócili do niemal nieistniejącej Warszawy i zbudowali sobie wspólne życie na nowo.

    Z kolei ja pierwsze siedem lat życia spędziłem w Kolumbii. Potem półtora roku w San Francisco i powrót do Polski. Chodziłem do mojej babci na lekcje fortepianu dwa razy w tygodniu. A przed i po lekcji mój dziadek, który był amatorem pianistą, grywał sobie i podśpiewywał tanga. Argentyna była w ich domu mityczną krainą. Wtedy nie brało mnie to, nie fascynowało, a wręcz nużyło, że dziadek znowu z tymi swoimi tangami. Ale to było w powietrzu.

    Na studiach spotkałem Candelarię z Argentyny, która została moją żoną. Dziadek odszedł rok przed tym jak poznałem Candi, minęli się. A byłby w siódmym niebie, że jego prawnuczka jest półargentynką. On jest trochę duchem tej płyty.

 

To ten dziadek, który dla babci kupił fortepian za tonę ryżu?

  • Tak, dziadek Karol.

 

A u ciebie w domu była obecna muzyka z Kolumbii?

  • Kolumbia dość szybko skończyła się w naszej rodzinie w związku z tym, że pękła rodzina. Rodzice rozwiedli się i zaczęli nowe życie. Nie używałem hiszpańskiego i prawie ten język zapomniałem, przypominałem go sobie jak poznałem Candelarię.

    A teraz przez „Boleros y más” wracam do „epizodu kolumbijskiego”. Siedem lat to jest trochę czasu, więc mimo że będąc małymi dziećmi nie jesteśmy świadomi wielu rzeczy, to jakoś nimi nasiąkamy. I nawet gdy one nie były kultywowane, to 30 lat później człowiek nagrywa płytę z muzyką stamtąd.

 

 

Jak wybierałeś utwory? Od razu zapytam o choro, bo to gatunek, którego nie dość, że nie znałam, to nawet nie udało mi się znaleźć w Google.

  • Na płycie są – jak w tytule - „Bolera i nie tylko”.

    Choro (które czyta się „szoro”) to muzyka brazylijska, miejska, z Rio De Janeiro, z pierwszej połowy XX wieku. Poznałem ją za sprawą mandolinisty Mike’a Marshalla. Zaprosiłem go do współpracy i odkryłem, że jest wielkim propagatorem tego gatunku. Wtedy pracowaliśmy z Jazzbandem Młynarski Masecki nad muzyką z lat 20. i 30., a Mike pokazał mi muzykę z tego czasu, ale z innego kontynentu, który też jest mi bliski.

    Drugim gatunkiem, jaki mamy na płycie, jest walc wenezuelski, który ma inną historię. Pamiętasz film „Ghost World” ze Stevem Buscemi i młodziutką Scarlett Johansson?

 

Marcin Masecki płyta z muzyką z Ameryki Południowej Boleros y mas

 

Tak.

  • Buscemi grał kolekcjonera płyt, który w pewnym momencie puszcza dziewczynom dwa walce wenezuelskie Las Palmas De Maracaibo” i „Miranda”. Zawsze lubiłem soundtrack z tego filmu, co jakiś czas wraca do mnie ten walc. Próbowałem znaleźć w internecie więcej utworów kompozytora Lionela Belasco i nie mogłem, a przecież niby wszystko tam jest. Natrafiłem na zestaw jego nut, na końcu była mała adnotacja: edytor Eleonor Ramirez, uniwersytet w Caracas. Napisałem do uniwersytetu, dostałem kontakt do Eleonora, i już bezpośrednio pisałem do niego, że znalazłem takie nuty, jestem z Polski, chciałbym czegoś więcej się dowiedzieć o walcu wenezuelskim.
    Podzielił się ze mną kolekcją całego życia: nutami, partyturami walca wenezuelskiego od połowy XIX wieku po dziś dzień. Wcześniej wystawiał je we własnym sklepie internetowym, ale nikt nie był zainteresowany, więc go zamknął.
    Przysłał mi zestaw folderów, bardzo dużo nut. Pisałem, że chcę je kupić. Wysłał adres PayPal, żebym dał co łaska. I nagle otworzył się przede mną świat tradycji, od której tu jesteśmy daleko.

    Z kolei bolero jest oryginalnie z Kuby i Meksyku, ale w całej Ameryce Południowej jest bardzo popularne. U mnie w domu często leciał kubański wielki wokalista Guillermo Portobales. Też zainspirowała mnie polska wersja, którą Janek Młynarski śpiewał w swoim combie tanecznym „Wspominałem ten dzień”. U nas to pierwsza piosenka na płycie „Solamente una vez”.

 

Śpiewał ją też Nat King Cole.

  • Tak, śpiewa po hiszpańsku z amerykańskim akcentem.

 

 

A bliżej naszych czasów - Andrea Bocelli, w wersji tak wygładzonej, jakby z reklamy świątecznej.

  • Wykonań było dużo, bo to jest hit.
     


    Jest oczywiście też tango. Do tego gatunku mam najbardziej osobiste podejście, traktuję go bardzo onirycznie i swobodnie. Nie trzymam rytmu tanga, tylko gram raczej jedną, wielką pocztówkę, wspomnienie. Chyba tym utworem przenoszę się do Buenos Aires moich dziadków.

    I na koniec - cumbia, pochodząca z Kolumbii, która jest mojego autorstwa. Jest jak polonez albo mazurek, tylko bardziej, bo one nie są u nas aż tak powszechne. Kolumbijczycy to dużo bardziej roztańczony naród, wszystko odbywa się na zewnątrz, w ruchu, więcej jest tańca w życiu codziennym.

 

Jak ta muzyka funkcjonuje dzisiaj? Jeśli wejdę do baru w Buenos Aires to ją usłyszę, czy to raczej rodzaj skansenu, przeszłości?

  • I tak i tak. To jest ich muzyka klasyczna. Każdy w Argentynie zna piosenkę „Mi Buenos Aires Querido” Carlosa Gardela, który jest bogiem, zobaczysz go na muralach, wszędzie ma pomniki. Są frakcje ortodoksyjne, które grają tak jak kiedyś się grało. Ale też na pewno są ludzie, którzy mają tego dosyć.

    A z trzeciej strony, jest też nuevo tango i mieszane z elektroniką, muzyką współczesną, eksperymentalną.

    Tang są miliony. Byłem raz na milondze dla lokalnych mieszkańców i to było wzruszające doświadczenie. Oczywiście poległem kompletnie tanecznie. Wszyscy, którzy przychodzą, są poważni, przebierają się, nie ma wygłupów. Jest w tym coś jak z flamenco – to sprawa życia i śmierci. Taki jest język, aura tego wydarzenia.

 

Jest coś, co z tego muzycznego życia, chciałbyś przenieść do Polski?

  • Pogodę (śmiech). Po części dzięki niej wszystko dzieje się na ulicy, na podwórkach, jest więcej muzyki na każdym kroku.

    Ale na tej płycie nie próbuję być południowo-amerykaninem. Ani Jurek Rogiewicz, który jest wspaniałym perkusistą, nie jest perkusistą południowo-amerykańskim, ani Max Mucha grający na kontrabasie. I bardzo dobrze. To trochę jak z Jazzbandem – nie próbowaliśmy przebierać się, tylko zagrać po swojemu. Określenie tego, co robimy należy już do dziennikarzy. Na pewno to nie jest muzyka stricte południowo-amerykańska. Raczej komentarz, rozmowa. W tej płycie jest dużo Polski i listopada.

 

Scarlatti
Scarlatti
5/5
59,90 zł
Megacena
Chopin nokturny
Chopin nokturny
4.5/5
33,99 zł
32,29 zł
Mazurki
Mazurki
0/5
44,90 zł
Megacena
Bob
Bob
0/5
38,39 zł
36,47 zł

To, co mnie wzrusza, to to, że przy całej swojej wiedzy z muzyki klasycznej, jazzu, po latach odjechanych eksperymentów, te sentymentalne piosenki grasz i śpiewasz na serio. To nie jest żart, zgrywa, konceptualny projekt, tylko szczere, może nawet naiwne emocje. Co ciebie w nich urzekło?

  • Ja też jestem tym zaskoczony. Jakbyś mi powiedziała kilka lat temu, że nagram taką płytę, to bym cię wyśmiał. Po prostu poddałem się temu. Chyba najbardziej interesuje mnie, tak egoistycznie, podróż w głąb siebie poprzez tę muzykę i to, co ona mi mówi. Płyta „Boleros y más” jest pewnego rodzaju eksperymentem, sprawdzaniem tożsamości, szukaniem siebie. Wydawałoby się, że jak mam 41 lat to już wiem, kim jestem, ale ta muzyka coś we mnie zmienia, przesuwa. Czuję większe połączenie z dziadkiem, z historią, z tym kontynentem, z którym jestem tak blisko, a w sumie nie, a jednak tak. To jest wzruszające dla mnie. Szukanie siebie dźwiękiem.

    A ta muzyka jest i smutna i radosna w tym samym momencie. Jest w niej jakaś niemożliwa melancholijność. Bywa kiczowata, a jednak się wzruszamy; trochę się śmiejemy, a trochę nie możemy w to uwierzyć - ta granica jest fascynująca.

 

Marcin masecki fot Kuba Dąborwski
Na zdjęciu Marcin Masecki/Autor foto: Kuba Dąbrowski

 

Kiedyś wypuściłeś pierwszy teledysk to wiele osób było zaskoczonych, że śpiewasz i to tak dobrze. Uczyłeś się?

  • Nie, tylko technicznie - jak jesteś w szkole muzycznej masz trochę przedmiotów w stylu kształcenie słuchu, dyktanda, uczenie się harmonii. Jeśli jesteś w stanie zaśpiewać jakąś melodię, to jesteś w stanie lepiej ją zapisać. Więc śpiewasz nazywając nuty „do re mi”. Ale nigdy nie śpiewałem, żeby opowiedzieć jakąś historię albo wyrazić emocje. To dla mnie bardzo nowa rzecz. Oswajam się z tym. Płyta jest początkiem, porodem. A potem na koncertach to będzie rosło. Jeszcze nie wiem, w którą stronę.

 

A gdyby ktoś po przesłuchaniu „Boleros y más” chciał pojechać do Ameryki Południowej, to jakie miejsce polecasz na początek?

  • Trudno wybrać, to zbyt duży świat. Ale mogę powiedzieć o miejscu, w którym byłem w sierpniu na granicy argentyńsko-paragwajsko-brazylijskiej: Wodospadach Iguazú. To jest cud świata. 2,5 km szerokości i 80 m wysokości ściany wody. Mistyczne, narkotyczne doświadczenie, czujesz się częścią planety. Pomimo że jest to park narodowy, jest tam mnóstwo ludzi, to przeżycie jest przepotężne. Każdemu polecam doświadczenie dżungli. I natury w ogóle, która jest wielka. W Europie nie mamy takiej skali. Ona weryfikuje wszystko na nowo.

Więcej artykułów o muzyce znajdziesz w pasji Słucham.

Zdjęcia: Kuba Dąbrowski.