Żeby tańczyć z obrazem nie wystarczy mieć silne ramiona. - Do obrazu trzeba się nadawać - mówi Joanna, jedna z bohaterek „Welewetki”, reportażu Stasi Budzisz poświęconego jej rodzinnym Kaszubom. Rodzinność jest u niezwykle ważna, ale do niej wrócimy za kilka chwil. Zostańmy z Joanną i obrazem, do którego - najwyraźniej - się nadawała, skoro przez jedenaście lat tańczyła z nim na pielgrzymkach i lokalnych uroczystościach.

Osoba „od obrazu” musi być skromna, „ubierać się godnie”, co dotyczy życia w całej jego rozciągłości, nie tylko momentów przy obrazie. „Nie powinna przesadzać z biżuterią”, „publicznie palić” i najważniejsze - powinna być panną. Lub kawalerem. Na Kaszubach jednak znane są odstępstwa od tych zasad. Bo na Kaszubach nie wszystko dzieje się zgodnie z tradycją. Co to w ogóle jest kaszubska tradycja i kto o niej decyduje? „Welewetka” to książka, w której autorka poszukuje odpowiedzi na te pytania. Ale znowu - do brzegu. A raczej - do obrazu. Są dwustronne. Z jednej mogą przedstawiać świętą Barbarę. Z drugiej - Piusa X. Taki obraz wkłada się do ozdobnej ramy i platformy z drążkami, dzięki której wygibasy z feretronem - tak się cała ta konstrukcja nazywa - mogą być naprawdę widowiskowe.

Tańczy się pod melodie tradycyjne i religijne, ale na pielgrzymkach ulega to zmianom. Obrazy, jak pisze Budzisz, „pląsają” na nutę „Ostatniej niedzieli”, ale też „Miłości w Zakopanem”. Budzisz: „Dziewczyny trzymające feretrony są podobnego wzrostu i tak samo ubrane”. Mogą mieć trampki, byle na głowach miały wianki. Tradycja czasem tak właśnie spotyka nowoczesność. Gdy kilka lat temu nowoczesność za pomocą internetu odkryła tańce z obrazami, nie brakowało oburzonych, a kaszubska tradycja stała się viralem, który obiegł cały świat. Stasia Budzisz w „Welewetce” opowiada wiele historii, które pokazują, że Kaszuby to ludzie i miejsca, w których nieustanna walka modernizacji z tradycją, tworzy szczególne napięcia.
 

Welewetka recenzja
 

Tradycje bywają różne. Tradycją może być to, że co miesiąc do ómy przychodzą niemieckie marki. I tradycji tej nikt nie zadaje pytania - dlaczego?

- Też mam dziadka z Wehrmachtu - niemal pokrzykuje mój przyjaciel, gdy dzwonię do niego relacjonując najciekawsze fragmenty „Welewetki”. - Tylko mój przeżył i żadnych marek nie było. I nie podpisał odpowiedniej listy, więc nawet obywatelstwa nie można było uzyskać - dodaje. Dzisiaj łatwiej już rozmawiać nam o skomplikowanym życiu naszych przodków.

Dziadek Stasi Budzisz zginął w łodzi podwodnej i leży w grobie na północy Norwegii - to wiedziała mała Stasia. Gdy dorosła, miała - dajmy na to - piętnaście lat, w jej głowie pojawiły się wątpliwości. Ale jak to? Polacy przecież nie mieli łodzi podwodnych. A dziadek raczej nie służył u aliantów, ani Ruskich. Coś tu nie gra.

Mała Stasia chciała mieć dziadka bohatera. Dziadek bohater, o bardzo bohaterskim imieniu Max, miał bronić Helu, a następnie „źli Niemcy ładują go do więzienia, ale dzięki sprytowi szybko z niego ucieka. Trafia do podziemia i jako żołnierz Armii Krajowej jest jednym z organizatorów Powstania Warszawskiego” - wyobrażała sobie mała Stasia, a swoją wyobraźnią dzieliła się z koleżankami i kolegami. „Nikt z moich znajomych nie może pochwalić się dziadkiem w AK. Nikt nie ma dziadka powstańca”. „Im jestem starsza, tym mocniej zaczynam czuć, że to wszystko coraz bardziej się rozjeżdża”, pisze Budzisz. I opowiada historię, która zapewne jest wspólna dla tysięcy ludzi. Ale jakoś za każdym razem zadziwiająca. Znajdą ją sobie Państwo w „Welewetce”, nie ma powodu jej streszczać.

Herstoria i historia ludowa

Kiedy myślimy „wojna, Niemcy, Polacy”, z łatwością przychodzi nam obsadzenie siebie po jednej stronie, w przewidywalnych dekoracjach odgrywamy znane role. A jednak czasem podział na „my” i „oni” traci sens. Kilkadziesiąt lat temu Jan Strzelecki w arcydzielnych esejach „Próby świadectwa” pisał, że Polacy należą „do narodu, któremu wyznaczony został los więźnia”. Naszą historię - zdaniem Strzeleckiego - naznaczył podział na „role panów i role poddanych”. Dzisiaj, dzięki takim świadectwom-reportażom jak „Welewetka” możemy zastanowić się, czy nie zbyt łatwo ulegamy złudzeniu, że świat można uczesać z przedziałkiem po środku.

„Po tych chudych polskich latach, to nawet się dało odczuć poprawę”, mówi Anna Lipińska. Chude polskie lata to oczywiście międzywojnie. Czas poprawy - wojna. Bywało strasznie, ale najstraszniejsze dopiero miało przyjść razem z wschodnim frontem i wyzwolicielami. Budzisz bardzo dobrze w „Welewetce” wpisuje się w dwa nurty - herstorii, przypominania o przemocy seksualnej wobec kobiet, ale też historii ludowej - pisze choćby o „gburach”, którzy wyznaczali szczyt chłopskiej hierarchii na Kaszubach. Dobra, może momentami nadto pobieżna, lekcja historii.

„Welewetka” to opowieść o Kaszubach sięgająca zarówno po autobiograficzne historie, po reportaż i opowieść historyczną, jak i tę najbardziej współczesną - kłótnie wokół tego kim - prawnie i społecznie - Kaszubi są, czy wspomnienia z czasów, gdy mówienie po kaszubsku było rugowane przy pomocy linijki i cyrkla. Jest to z pewnością reportaż pozwalający nam zrozumieć jak bardzo skomplikowane zadanie wzięła na swoje barki Budzisz - wiele tu historii, niektóre może zbyt powierzchownie opisane, tylko napoczęte, niektóre - wstrząsające - ale ginące w chaosie, który jest największą wadą „Welewetki”. Czasem też autorka zapomina, że bohater interesujący jest nie tylko dlatego, że nosi feretron. W historii od której zacząłem, portretu Joanny Od Obrazu, brakuje choćby kilku zdań tego, co bohaterka o samej kaszubskości myśli, powiązania jej z całością książki. Joanna przecież też miała dziadka. Finalnie Joanna Od Obrazu mogłaby być bohaterką gdziekolwiek, oddającą się innej religijnej „posłudze”. A przecież jest w reportażu o Kaszubach.

Przeważają jednak zalety - ogrom pracy włożonej w dokumentację i wywiady, porywająca historia rodziny autorki, jej niezwykła rozmowa z ojcem, którą każdy, kto przeczyta książkę, zapamięta na długo. Jest tu empatia, próba złapania dystansu pozbawiona fałszu - Budzisz jest świadoma, że pełny dystans nie będzie jej dany, stąd pojawiające się co kilka stron nostalgiczne obrazki. I dobrze, im bardziej „Welewetka” jest osobista, im bardziej mówi o tym, co dla autorki najbliższe, tym jest tu lepiej. I choć historia o feretronach zawsze będzie przyciągać uwagę, to wolę te momenty, gdy Budzisz pisze od siebie. „Nie lubię być sama w domu, w którym się wychowałam”. Czyż nie byłoby to piękne zdanie na początek opowieści? Niestety trzeba je wyłuskiwać z nadmiarów tej historii. Ale warto do niego dotrzeć.

Więcej recenzji znajdziecie na Empik Pasje w dziale Czytam.