Uniwersalne historie

Mann to miał życie! Urodził się w kraju rządzonym przez cesarza, przeżył dwie wojny światowe, dostał Nobla i zmarł w Szwajcarii jako powszechnie podziwiany twórca. I choć można by tego pewnie dokonać mając niezbyt rozbudowane życie osobiste, to nie jest przypadek Manna. Życia osobistego miał aż nadto. I jakimś cudem stworzył dzieła, w których co prawda uważny interpretator - a Tóibín takim jest - odczyta autobiograficzne nawiązania, ale będące też uniwersalnymi historiami, czytanymi do dzisiaj. Czytanymi - dodajmy - krytycznie, o czym przypomina nam „Empuzjon” Olgi Tokarczuk.

Zaczynamy w Lubece, w roku 1891. „Jego matka czekała na piętrze, aż służący odbiorą od gości płaszcze, szaliki i kapelusze” - pisze w pierwszym zdaniu Tóibín . Przyjęcie w posiadłości państwa Mannów właśnie się zaczynało. Wszyscy czekali na pojawienie się pani domu - Julii Mann, burzącej swoją urodą i zachowaniem stateczny spokój hanzeatyckiej Lubeki. „Jej powab miał źródło w aurze cudzoziemskości i kruchości, jaką roztaczała wokół siebie z niebywałym wdziękiem”.

Júlia da Silva Bruhns urodziła się w Paraty, niewielkiej miejscowości położonej nieopodal dużo bardziej znanego Rio de Janeiro. Córka niemieckiego farmera, wnuczka portugalskiej imigrantki, w której żyłach płynęła ponoć domieszka krwi rdzennych mieszkańców Brazylii wyszła za ojca przyszłego Noblisty (również Thomasa) w wieku 17 lat. On miał 29. W konserwatywnej, protestanckiej Lubece była sensacją. Mann-senior, już wtedy senator, postrzegany był „z pewnym respektem, jak gdyby zainwestował we włoskie obrazy lub rzadkie majoliki zakupione dla zaspokojenia skłonności, którą do tej pory on i jego przodkowie w sobie tłumili”. Małżeństwo było bowiem w tych czasach raczej kontraktem handlowym, niż zwieńczeniem pełnych emocji i uniesień momentów.

Julia na każdym kroku była oceniana, a niedzielne wyjścia do kościoła stały się okazją do tego, by stateczne matrony komentowały nawet kolorową opaskę na jej kapeluszu. Ta, którą przyozdobiła kapelusz w powieści Toibina została oceniona jako „czysta frywolność”. Poproszona przez dzieci chętnie opowiadała o życiu w Brazylii. Gdy „ojciec wyszedł do klubu lub na jakieś spotkanie” Julia roztaczała przed swoimi dziećmi wizje kraju, w którym wszyscy się do siebie uśmiechają. Zjawisko, którego nikt nigdy w Lubece nie doświadczył.
 

Czarodziej Colm Toibin
 

Literackie ambicje

Czy gdyby Mannowi przyszło spędzić całe życie w Lubece, zostałby słynnym pisarzem? Można w to wątpić. Ojciec bardzo wyraźnie sprzeciwiał się jego literackim ambicjom, wystarczyło, że starszy brat Thomasa, Heinrich postanowił zostać pisarzem. Ktoś w tej rodzinie przecież powinien zajmować się rzeczami bardziej przyziemnymi, jakimiś rubrykami i cyframi. I choć wszyscy liczyli na to, że Thomas przejmie ojcowiznę, a sam zainteresowany udawał przed ojcem zainteresowanie losami firmy, to senator nie był jednak w ciemię bity, o czym powiadomił rodzinę w najmniej odpowiedniej formie - testamentu. Umierając zdecydował, że rodzinną firmę sprzeda, a pieniądze uzyskane z transakcji będą wypłacane wdowie w postaci renty. Stateczne życie się skończyło. Zaczęła się wolność. Rodzina przeniosła się do Monachium, Thomas przez jakiś czas udawał, że angażuje się w jakąś „prawdziwą” pracę, ale szybko wyszło na jaw, że zamiast przepisywaniem ksiąg finansowych, zajmuje się pisaniem opowiadań.

I tak rozpoczyna się fascynująca podróż przez życie Manna, jego dzieci, rodzeństwa. Życie naznaczone sukcesami, ale też osobistymi tragediami, homoerotycznymi fascynacjami, polityczną rozważnością graniczącą z zachowawczością, uznaniem czytelników i nienawiścią nie tylko hitlerowskich władz. Tóibín w fascynujący sposób przeprowadza osoby czytające „Czarodzieja” przez kolejne etapy w życiu Manna, skupiając się na tych trzech elementach - rodzinie, fascynacjach i polityce. I choć powieść czaruje urodą frazy, barwnością epizodów, bogactwem historii, to - jeśli ktoś zna „Mistrza” Tóibín, w której to powieści irlandzki pisarz opowiedział pewien pełen homoerotycznych uniesień epizod z życia innego wielkiego twórcy, Henry’ego Jamesa, może czuć rozczarowanie. Konstrukcja „Czarodzieja” nie pozwala bowiem autorowi w pełni skupić się na jednym wątku i niektóre tematy nie doczekują się wykończenia.

Ale jest coś jeszcze, co mnie niepokoi w „Czarodzieju”. Jeden z epizodów, w trakcie lektury którego nie uległem czarowi Tóibína. I Manna. Pamiętacie „Śmierć w Wenecji”? Opowieść o Gustawie von Aschenbachu, „autorze jasnej i potężnej epopei prozą o życiu Fryderyka Wielkiego”, który w Wenecji zakochuje się w polskim chłopcu, Tadziu?

Brzmi to niewinnie, homoerotycznie, a książka była interpretowana jako opowiadająca o „powabie śmierci i uroku ponadczasowego piękna” w czasach kryzysu (w powieściowej Wenecji wybuchła właśnie epidemia). Tóibín odtwarza faktyczną podróż Manna do Wenecji i jego fascynację młodym Polakiem. Romantyzuje tę relację, zwracając uwagę na akceptującą rolę żony pisarza, Katii. Nie widzi jednak tego, co dzisiaj powinniśmy dostrzec w tej historii, czegoś bardzo niepokojącego. Mówimy przecież o trzydziestosiedmioletnim mężczyźnie patrzącym pożądliwie na dziecko.

Faktyczny pierwowzór powieściowego Tadeusza miał wtedy 12 lat. I nawet na początku XX wieku tego rodzaju relacje nie były powszechnie akceptowane. Szkoda, że Tóibín nie dał rady bardziej krytycznie spojrzeć na tę historię. A dlaczego? Tego typu opowieści zasłonięte są podwójną kurtyną - pierwszą która każe nam właśnie romantyzować wszystkie relacje „wybitnych” ludzi, tłumaczyć je i usprawiedliwiać, a drugą - homoerotyczną. Skoro ten rodzaj pożądania był zakazany, to czujemy się jakoś zaskakująco bezpiecznie czytając o zachwytach dorosłego mężczyzny nad urokiem dziecka. Do niczego nie mogło dojść, a pożądanie jest wynikiem społecznego tabu wokół homoseksualności. Ale wciąż - to jest po prostu pedofilskie i dość obleśne.

Tóibín ma w „Czarodzieju” za dużo wyrozumiałości dla Manna. W scenach z emigracji, na którą udają się Mannowie tuż przed dojściem Hitlera do władzy, pokazuje niezdecydowanie niemieckiego pisarza wobec próśb kierowanych do niego o dosadne potępienie hitleryzmu. Rodzina była bezpieczna, kasa w banku się wciąż zgadzała, a najwybitniejszy żyjący pisarz milczy. Co prawda Tóibín próbuje tym samym pokazać jak zachowawczym i ostrożnym człowiekiem był Mann, będący w wielu momentach swojego życia grzecznym chłopcem z konserwatywnego miasta, ale obraz pisarza, który ujawnia się na kartach „Czarodzieja” jest zdecydowanie zbyt łagodny.

Czaruje i wciąga

Der Zauberer - czarodziej. Tak mówiły o Thomasie Mannie jego dzieci. Podobał mu się ten pseudonim i nawet niektóre listy podpisywał inicjałem „Z.”. W napisanym w 1929 roku opowiadaniu „Mario i Czarodziej”, niemiecki pisarz przedstawia historię czarodzieja i iluzjonisty - Cavaliere Cipolla, który okazuje się być też hipnotyzerem i powoli opanowuje umysły i wolę osób, które przyszły na jego występ. Opowiadanie Manna jest interpretowane jako opowieść o szaleństwie faszyzmu. Tu jednak „Czarodziej” nie jest dobrotliwym ojcem opowiadającym dzieciom i wnukom historyjki. „Czarodziej” ma diaboliczną moc. Podobnie jak diaboliczna jest „Czarodziejska góra”. W pisarzu i jego dziele, zdaje się mówić Mann, siedzi demiurg, który może być zbawcą, ale stać się też szatanem. Tóibín widzi Manna jako w sumie dobrego czarodzieja. A trochę szkoda.

Mimo to „Czarodziej” czaruje i wciąga. Irlandzki pisarz dysponuje niezwykle piękną frazą, przypominającą dzieła dawnych wielkich mistrzów. Jest pisarzem doskonale radzącym sobie z wydobywaniem emocji i niuansów osobowości swoich bohaterów. Czyta się go jak starych mistrzów i mistrzynie literatury, jest w tym coś epickiego, bliskiego Mannowi. Choć może za bardzo Tóibín zadurzył się w swoim bohaterze, może trudno wydobyć z tej powieści jakiś nowy klucz do odczytania biografii autora „Buddenbroków”, przez co pozostaje „Czarodziej” powieścią niespełnioną, to wciąż jest napisany tak, że trudno się od niego oderwać.

„Czarodziej” mimo uwag i krytyki jest powieścią porywającą, która z pewnością pozwoli wejść osobom czytającym w czarodziejski świat powieści Manna.

Książkę przełożył Jerzy Kozłowski i to jest fakt ważny, bo od niemal dwudziestu lat irlandzki pisarz mówi do nas tym samym językiem. To piąta powieść Tóibína przełożona przez Kozłowskiego. Szkoda, że wielu innych twórców nie spotkało się z tak konsekwentną polityką wydawniczą.

Korzystałem z „Noweli” Tomasza Manna w przekładzie Leopolda Staffa, Warszawa 1956.

Więcej recenzji znajdziecie na Empik Pasje w dziale Czytam.