- Nie jestem Sokratesem, a wy nie jesteście Platonami - powiedziała podczas pierwszego wykładu. Mimo to - jak zapewniła - zajęcia będą oparte na dialogu, a zajęcia będą „zdyscyplinowaną zabawą”, bo „improwizacja to nie tutaj”.

- Nazywam się Elizabeth Finch. To tyle, dziękuję.

Po takim wstępie czytelnik może tylko rozsiąść się wygodnie w fotelu, położyć na kocu i oczekiwać opowieści o kobiecie-przewodniczce, kimś nietuzinkowym, kogo cechuje nienaganna postawa, delikatna elegancja i odrobina ekscentryczności. Gdyby próbować sobie wyobrazić bohaterkę nowej powieści Juliana Barnesa, możemy wyobrazić sobie jedną z tych intelektualistek na wzór Sontag czy Didion. Raczej nie Fran Lebowitz - tu już ekscentryczności byłoby nadto. Jednak wyobraźnia tym razem nas zawiedzie. A może to autor zawiedzie czytelnika? Ale po kolei.

Narratorem czternastej powieści jednego z najważniejszych brytyjskich pisarzy, twórcy takich dzieł jak „Papuga Flauberta”, czy „Poczucie kresu”, jest Neil, mężczyzna przed trzydziestką, po rozwodzie, próbujący niedawno swoich sił w aktorstwie i oczywiście żądny intelektualnej przygody. Skądś się bowiem Neil na wykładzie „Kultura i cywilizacja” u Finch znalazł. Sam przyzna w książce, że już podczas pierwszego, wstępnego wykładu, odkrył że „znalazł się we właściwym miejscu”.

Elizabeth Finch fascynuje. Tym, jak opowiadała o historii, ale też postawą - pewnością siebie, przenikliwością, precyzją wypowiedzi. Ale też osobowością, która - jak to się zdarza na starych filmach i w sentymentalnych powieściach - objawia się w sposobie palenia. Otóż Finch „paliła zupełnie inaczej niż ktokolwiek”, pisze narrator i nie ukrywa, że niektóre z fascynacji kierują go w stronę drapieżnej erotyki.

Czy powściągliwa, lekko wyniosła Finch ma kochanka? A może kochankę? Czy w sypialni zamienia się w pełną żądzy lwicę? Neil - jak i Barnes - są zbyt eleganccy, zbyt angielscy, by męczyć czytelnika dłużej tymi rozważaniami. Gdy kończy się rok zajęć, Neil decyduje się zaprosić Finch na lunch. Od tego momentu kilka razy w roku spotykają się na obiad. Zawsze W tym samym miejscu. I zawsze zamawiają to samo. „Była najbardziej dojrzałą osobą, jaką”, pisze narrator powieści Barnesa.

Gdy Finch umiera, Neil na pogrzebie poznaje jej brata. W specyficzny sposób zaprzyjaźniają się. „Jowialny, siwowłosy i pulchny” Christopher Finch jest wobec siostry ironicznie czuły. „Nie mógłby pan jej sobie wyobrazić, jak pałaszuje śniadanie angielskie”, mówi do Neila, któremu naukowczyni zapisała swój księgozbiór i dokumenty. I tak Neil, który uważa się za ucznia, staje się prawdziwym badaczem. Czy w papierach po Finch odkryje nie napisaną powieść? Szkice do eseju, w którym Finch wyłoży swoje stanowisko wobec świata? Początkowo wydaje się, że niczego takiego nie ma. Ot, zwykłe notatki, przemyślenia, cytaty.

A jednak - w zapiskach Finch pojawiają się notatki na temat Juliana Apostaty, rzymskiego cesarza-filozofa, który w IV wieku naszej ery walczył z chrześcijaństwem. Według legendy umierający Julian miał powiedzieć; „Galilaee, vicisti!” („Galilejczyku, zwyciężyłeś!”), mając na myśli Chrystusa. Czasy Juliana to czasy starcia dwóch wizji świata i porażka tej, która próbowała przeciwstawić się chrześcijańskiej „nawałnicy” w sposób może nie najbardziej krwawy.
 

Elizabeth finch recenzja ksiażki
 

Pogrywanie z czytelnikiem 

Tu jednak musimy przerwać, bo tu też kończy się pierwsza część tej zaskakującej opowieści. Druga jej część to historia Juliana Apostaty, obszerny esej biograficzny, pisany przez Neila na podstawie notatek Finch. Esej ciekawy, choć trochę rozwleczony i jednak z topornie przeprowadzoną główną tezą. Barnes - jak przystało na postmodernistę - pogrywa sobie tu z czytelnikiem. Dość szybko tracimy z pola widzenia Finch i Neila, nie wiemy, jakie fragmenty pochodzą z jej notatek, a co zostało dopisane przez jej „ucznia”. Podobnie jak z Julianem Apostatą, którego biografia i dzieła znane są nam najbardziej dzięki jego chrześcijańskim przeciwnikom. Czy zatem to Neil wpada w literackie mielizny, czy jednak Barnes? A może to Barnes - świadom tego, że nie ma pomysłu na opowieść o relacji Neila z Elizabeth - udaje się w doskonale sobie znanym kierunku, czyli eseju? Postmodernistyczne gry, których Barnes jest mistrzem, dzisiaj pobrzmiewają trochę naiwnie.

Trzecia część „Elizabeth Finch” to dalsze zmaganie się z biografią i spuścizną naukowczyni przez oczarowanego nią ucznia. Dostajemy - mało prawdopodobną - historię o tym, jak Finch po jednym z wykładów, gdzie w mocnych słowach opowiadała o chrześcijaństwie niszczącym stare kultury, została potępiona w mediach (ukazały się nawet niepochlebne jej zdjęcia zrobione przez paparazzi), a naukowczyni została poddana mechanizmom kultury anulowania - cancel culture. Niestety brak prawdopodobieństwa takiej historii odbiera jej mocy. Finch najpierw miała być kimś niemal zupełnie nieznanym, autorką dwóch dawno nie wznawianych książek, kogo nie można znaleźć w wyszukiwarce, a tu nagle okazuje się kimś, kto jest zapraszany na ekskluzywny wykład i śledzonym przez media.

We wstępnych uwagach Elżbieta wyraża nadzieję, że studenci uznają jej kurs za „interesujący i zabawny”. Nie ma wygórowanych ambicji. I trochę tak jest z Barnesem, który próbuje po raz kolejny uszyć z wielu, niekoniecznie do siebie pasujących, elementów, biografię fikcyjnej postaci. Brakuje tej książce wyrazistości, a Elizabeth Finch opowiada oczami Neila ani nie jest niezwykła demiurżką, mistrzynią wiedzy, ani kimś obezwładniającym intelektualnie, porywającym mentalnie, uwodzącym i zwodzącym na złą - filozoficznie - drogę. Nasuwa się oczywiste porównanie do „Elizabeth Costello” JM Coetzeego, ale też do powieści „Cudze słowa” Wita Szostaka. Finch ani intelektualnie nie proponuje niczego wywrotowego, jak robiła to Costello, ani nie jest kimś, kto wpływa na życie swoich studentów, jak Benedykt Ryś u Szostaka. Poza Neilem, oczywiście.

Pisarstwo najwyższej próby 

Finch nie jest ani wybitną badaczką, do której ustawiają się tabuny fanów (wtedy Neil byłby jej niepotrzebny), nie jest też jedna z tych „szalonych" wykładowczyń, charakterystycznie snujących się po uczelnianych korytarzach. Nic z tego. Elizabeth Finch jest zbyt zwykła, a jej myśl - wcale nie przykuwająca, elektryzująca intelektualnie. Jakby Barnesowi nie udało się stworzyć wyrazistej postaci. Oczywiście piękne są momenty, gdy Barnes z subtelnością i delikatnością, do której nas przyzwyczaił w poprzednich książkach, analizuje jej postać. Tak jak fragment, gdy pisarz zastanawia się - pod koniec drugiej części - czy kiedykolwiek uda nam się uwierzyć w to, że szczęścia musimy doznawać żyjąc, a nie czekać na jego obietnice - w raju, czy dalekiej przyszłości. To są te momenty, za które wiele lat temu pokochałem Barnesa i jest to miłość, której nie zamierzam porzucić.

Czy finał „Elizabeth Finch” przypadkiem nie pomaga Barnesowi w uniknięciu poczucia porażki? Neil zastanawia się w nim, co pomyślą o nim jego dzieci, gdy odkryją te zapiski, które udaje za nieudane. „Elizabeth Finch" jest bowiem najbardziej fascynująca jako książka, która obnaża zmagania pisarza z własnym pomysłem, książką która w trakcie rozpada się, przeistacza, bo pisarz widzi, że kolejne pomysły narracyjne nie chwytają. Barnes zachowuje się w „Elizabeth Finch" jak curlingowcy, którzy gdy widzą, że ich kamień sunie w złym kierunku, biegną przy niej ze szczotkami, polerując lodową taflę, by nadać odpowiedni kierunek. Dostajemy powieść porysowaną, dającą wyobrażenie o tym, czym mogła być, gdyby autor już na samym jej początku podjął inne decyzje. Ale czyż właśnie nie Barnes, ten mistrz postmodernistycznych gier i zabaw, nie jest idealną osobą do napisania właśnie takiej powieści - w której autor walczy sam ze sobą? A czytelnikowi pozostaje mu tylko kibicować? Kibicowanie to wciąż jest niezwykle przyjemne.

Powiedzmy sobie to wprost - od dawna nie było przyjemnością czytanie Barnesa po polsku. W poprzedniej książce,biografii dużo mniej fikcjonalnej niż “Elizabeth Finch”, czyli “Mężczyźnie w czerwonym płaszczu”, tłumaczka Iwona Chlewińska popełniła sporo łatwo wykrywalnych w redakcji błędów, jak choćby przełożyła słowo “straight” jako “normalny” (co jest w efekcie mocno homofobiczne), miała błąd w nazwie opery Mozarta - flet bowiem był “czarodziejski”, a nie “magiczny”, a w wielu miejscach efekt jej pracy był niestety nieczytelny. 

Tym razem za przekład Barnesa zabrał się Bartłomiej Zborski, który tłumaczył dotąd dziełą George’a Orwella i książki historyczne, w tym - co dość zaskakujące - Davida Irvinga, holokaustowego negacjonisty i biografa Hitlera (“Tajne dzienniki lekarza Hitlera”) oraz dwygorzędowe powiastki Ib Melchora (“Ewa Braun. Ucieczka z Berlina”). W “Elizabeth Finch” niestety Zborski nie potrafi przekonująco zbudować polskiego ekwiwalentu frazy Barnesa, nie ostaje się w jego przekładzie miejsce dla poezji, delikatności i płynności. Jest to tłumaczenie wierne i dokładne, ale jakieś bezduszne. 

Zborski za to doskonale odnajduje się w sprawdzaniu i poprawianiu Barnesa. Szczególnie w drugiej części powieści, czyli eseju o Julianie Apostacie, tłumacz daje nam przypisy do poprawnych wersji, komentuje niedokładność cytatów, czy trudności ze zlokalizowaniem ich pochodzenia. I to by było nawet bardzo cenne, bo narobił się uczciwie, ale jako przypisy końcowe, a nie dolne. Ew. posłowie od tłumacza. Mówimy bowiem wciąż o dziele fikcji i błędy, które popełnia tutaj Neil są błędami fikcyjnej postaci - możliwe wręcz, że zamierzonymi przez autora. Potraktowanie przez tłumacza książki jako dzieła non-fiction tym bardziej pokazuje, że coś tu jest nie tak ze zrozumieniem całej idei. I jest okrutną ironią fakt, że tłumacz tak dokładnie sprawdzający “swojego” autora, w przypisie na s. 137 przytacza pewne dzieło, zaznaczając, że “według paginacji  wersji internetowej” dostępnej na stronie z nielegalnymi plikami. A jest tą książką… “Pochwała głupoty”.

Nie ma szczęścia Barnes do pomysłu, po który sięgnął - opowieść o tym, że nigdy nie wiemy jak kto opowie naszą biografię i wszystko może się z nią zdarzyć, pisana ewidentnie w reakcji na „cancel culture” wydaje się - jak na pisarza tej klasy - zbyt publicystyczna. Z drugiej strony - i dlatego „Elizabeth Finch” Państwu jednak polecam, wciąż jest to jakość pisarstwa najwyższej próby, bo nawet gdy się Barnesowi coś nie udaje, to potrafi to ograć jak nikt inny. Podążanie za pisarzem i jego narratorem w tej powieści to jedna z najciekawszych zabaw intelektualnych tego lata.

Więcej recenzji znajdziesz na Empik Pasje w dziale Czytam.